Artur
TAJEMNICE FISH & CHIPS I MIASTO KOTÓW...

Cała opowieść o zwiedzaniu Yorku i brytyjskim fish & chips rozpoczyna się kilka tygodni wcześniej w… Kobiórze na moim Śląsku. Otóż jadąc pewnego popołudnia do Bielska Białej chodził za mną smak na dobrą rybę lub zupę rybną. Gdzieś obiło mi się o uszy, że w pewnym miejscu dają takowe specjały. Nie będę wymieniał nazwy lokalu, bo z mojej strony z pewnością była to jednorazowa wizyta w tym przybytku. Zawsze naiwnie sobie tłumaczę, że być może akurat ktoś miał gorszy dzień, choć już z pobieżnej analizy technologii przygotowania potraw to raczej norma niż wypadek w tym miejscu. Nie ważne, już tego nie sprawdzę. W każdym razie tak podłej zupy meksykańskiej (nie wiem co było w niej meksykańskiego?) i tak podłego fish & chips nie jadłem nigdy i nigdzie.
Brrr… Na samo wspomnienie mam dreszcze.

Gdy nasze wakacyjne plany w końcu skrystalizowały się i obraliśmy kierunek wysp brytyjskich, od razu pomyślałem, że będzie okazja sprawdzić specjał u źródła i posmakować go w lepszym mam nadzieję wydaniu. I jeszcze jedna ciekawostka, otóż nie wiem na ile jest to wiedza obecna w świadomości ogólnej, ale fish & chips uznawany za brytyjski specjał dotarł na wyspy wraz z Żydami sefardyjskimi uciekającymi przed inkwizycją z Portugalii ;) Podobnie sytuacja ma się z amerykańskim hot dogiem, który tak naprawdę pochodzi z Niemiec.

To tyle mojego wymądrzania się odnośnie genezy dań ;) Jak zwykle rozpoczynamy śniadaniem przygotowanym przez gospodarza. Kawa i grzanka z pastą avocado i jajkiem poche z którego doskonale płynne żółtko rozlewa się na kanapkę ustawiają mi dzień ;) Może nie wygląda to zbyt imponująco, ale uwierzcie mi smakuje obłędnie. Kierunek York, a wieczorem wpadniemy do pewnego baru we wsi Cosby niedaleko Leicaster na rybę z dodatkami, podobno najlepszą w całym hrabstwie, zatem byle do wieczora… ;)




Mówi się że York poza, bogatą ponad dwu tysiącletnią historią, ma tyle pubów, iż każdego dnia roku możemy odwiedzić inny z nich, czy to prawda nie sprawdzałem, ale faktycznie pubów i kościołów w tym mieście nie brakuje. Nad Yorkiem dominuje piękna gotycka katedra York Minster, ze wspaniałymi organami, których piszczałki basowe mają średnicę pokaźnej rury gazowej (nie wiem skąd przyszło mi do głowy akurat takie porównanie;) Tak czy inaczej monumentalna świątynia z podziemiami warta jest zwiedzenia i trzeba na to zarezerwować trochę czasu. Mury miejskie, które nigdy nie zostały skończone
i nigdy nie zamknęły pierścieniem miasta u zbiegu rzeki Ouse i Foss, oraz mnóstwo średniowiecznych klimatycznych uliczek nastrajają do spacerów i pobudzają wyobraźnię.


Najsłynniejsza z nich ulica Shambles, najstarsza w Yorku i najbardziej malownicza w całej Wielkiej Brytanii z budynkami z XIV wieku robi naprawdę fantastyczne wrażenie. Onegdaj była to ulica rzeźników na której wykładali swoje towary, a jeszcze w XIX wieku mieściło się przy niej 25 sklepów mięsnych. Dziś pozostały po nich zabytkowe szyldy.

Na mnie duże wrażenie zrobiły miniaturowe kawiarenki mieszczące się w tak nietypowych miejscach jak wieżyczka mostu. W jeden dzień niemożliwe byłoby zwiedzenie miasta, więc wsiadamy w autobus z przewodnikiem i oglądamy zabytki z otwartego piętra pojazdu.
Widać, że w jednym miejscu splatają się historie Rzymian, którzy założyli miasto w 71 roku, oraz Wikingów dla których był głównym portem północnej Anglii, i którzy odcisnęli na Yorku swoje piętno.


Teraz coś dla miłośników kotów, otóż York słynie z tego, że jest miastem kotów, a kot, zwłaszcza czarny jest tutaj symbolem szczęścia. Dawniej mieszkańcy montowali sylwetki zwierząt na dachach lub ścianach budynków, by przynosiły szczęście i odganiały pecha. W najciekawszych zakamarkach starego miasta zamontowano aż 21 takich statuetek, warto więc „zapolować” z aparatem na swoje szczęście i rozglądać się bacznie.

W ferworze zwiedzania raczej trudno znaleźć czas na odwiedziny restauracji, pozostaje street food którego zwłaszcza w okolicach ulicy rzeźników nie brakuje. Małe piekarenki serwują kawę oraz wypieki słodkie i słone, a stoiska z mięsem zachęcają do degustacji burgera wikinga czy kiełbasek. Zaraz obok zakupić można solidny kawał mięcha do samodzielnego przygotowania. Sezonowany na sucho antrykot jest tak samo popularnym mięsem na wyspach jak karkówka u polskiego rzeźnika.
Próbuję kilku rzeczy i smakują naprawdę wybornie.







Wszak o jednym lokalu muszę napisać: Pub Czarny Łabędź znajduje się w budynku z XIV w, a od wieku XVI pełni właśnie tę funkcję. Dziś lokal nie jest już tylko pubem, ale restauracją oferująca pełne posiłki, a także pokoje hotelowe. Co ciekawe, te ostatnie nawiedza podobno wiele intrygujących duchów kobiet i mężczyzn dających się czasami zobaczyć mieszkającym w pokojach gościom. Tak czy inaczej, samo wypicie stouta w lokalu, który przez pięćset ponad lat niejedno widział to już niemałe przeżycie. Ech klimat…

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w Cosby. Lokal The Nook Fish Bar typowym barem nie jest bo nie ma w nim w stolików, lada pod oknem i dwa hokery na których nigdy nikt nie siedzi gdyż kolejka oczekujących i zamawiających skutecznie takie siedzenie uniemożliwia. Stajemy w ogonku przed lokalem grzecznie czekając na złożenie zamówienia, potem kolejne minuty na nasze porcje. W końcu bierzemy wszystko, na wynos rzecz jasna, by zjeść w… parku pod drzewem, niestety miejsce zajęte przez innych zjadaczy ryby! Nic to, wracamy do domu – daleko nie jest i w niespełna kwadrans w ogródku delektujemy się daniem prosto z papieru. I to jest to! Chyba najlepsze fish & chips jakie jadłem! Soczysty, gruby filet z dorsza w chrupiącej, a zarazem delikatnej otoczce, świetne frytki i aromatyczne purre z groszku, a do skropienia ocet słodowy w brązowym kolorze z wyczuwalnym aromatem piwa. Pychota! Zjadam swoją porcję i dojadam po tych co już nie mogli ;)

Sam lokal działa nieprzerwanie od 1945 roku! Dziś szefuje mu Cypryjczyk George, który opowiada o tajemnicy dobrego fish & chips. Okazuje się, że absolutnie podstawowym kryterium technologicznym jest precyzyjnie odmierzana temperatura frytury w której smaży rybę zanurzoną w odpowiednim cieście. Oczywiście wszystko przygotowywane jest ze świeżych ryb, które przywożone są codziennie!

A teraz przeskoczę nieco w czasie, ale bardzo niedaleko, bo o dwa tygodnie w przód. Otóż jesteśmy na Mazurach na zlocie w Rucianem Nida i okazuje się, że nasz przyjaciel Michał mieszkający na co dzień w Wielkiej Brytanii przygotowuje w warunkach absolutnie polowych fisha end czipsa!
O panie, toś mnie pan zaimponował, danie sztos, a kogo na zlocie nie było niech żałuje bo nie mógł spróbować…
Wracając zaś do kulinarnej podróży i do tego co napisałem we wstępie i o czym piszę i mówię od lat szkoląc kucharzy lub prowadząc zajęcia w Akademii, otóż nie warto brać się za rzeczy o których nie ma się pojęcia, odpowiedniego przygotowania, a zwłaszcza satysfakcjonującego surowca. George o tym wie, dlatego pod jego barem ciągle stoją kolejki… Niby prawda oczywista, a jednak o tak (nie) zwykłym daniu napisałem aż tyle.
