top of page
  • Zdjęcie autoraArtur

FISH MARKET - NA SZCZĘŚCIE JEST ;)

Zaktualizowano: 29 sie 2022


Nie ma w mojej kulinarnej opowieści żadnej chronologii bo i po co miałaby być skoro każdy sam planuje sobie mapę swojego trekkingu. Uznałem więc, że skoro nie ma potrzeby aby dokładnie wyznaczać trasy naszych wędrówek po Wielkiej Brytanii przeskoczę od razu do Szkocji. To był nasz drugi dzień w tym przepięknym kraju, o pierwszym będzie jeszcze okazja napisać bo wspaniale ugościła nas restauracja… hiszpańska. Tak czy inaczej w drodze do Wyspy Mgieł po zdobyciu Ben Nevis i noclegu w namiotach w okolicach Fort Wiliam (niestety, nie znalazł się żaden wolny pokój, o tym też jeszcze napiszę) rozpoczęliśmy ściśle zaplanowany dzień, by wieczorem znaleźć nocleg już blisko portowego miasta Mallaig, skąd następnego dnia odchodził nasz prom. Śniadanie i kawa niestety w znanej sieciówce, bo przed godziną dziesiątą raczej trudno znaleźć tutaj otwarty lokal, a mój organizm po kilkudziesięciu tysiącach kroków w dniu poprzednim domagał się mocno kofeiny ;) Z drugiej strony, chyba jeszcze nigdy śniadanie i kawa w tym przybytku nie smakowały mi tak dobrze ;)

W trakcie wędrówki zahaczamy o destylarnię Ben Nevis, zresztą, co tu dużo pisać, raczej wszystko w okolicy nosi nazwę związaną z najwyższym szczytem Wielkiej Brytanii. Okazuje się, że gorzelnia należy od kilku lat do japońskiego koncernu Nikka, a alkohol tutaj produkowany stanowi trzon wielu japońskich whisky. Niestety, nie byliśmy umówieni na zwiedzanie, bo i nie uwzględnialiśmy wcześniej w planie naszych wędrówek tego miejsca, pozostała więc degustacja i rozmowa z przemiłym człowiekiem, który opowiada nam nieco o samej gorzelni oraz odmianach jęczmienia używanego do produkcji tutejszych specjałów, a także o beczkach w których się je przechowuje – okazuje się, że najstarsze z nich pochodzą z końca lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku.

Oczywiście opuszczam przybytek z butelką Nevis Dew - blenda 40 % whisky malt z Ben Nevis

i 60 % grain’a czyli pszenicznej whisky z destylarni Invergordon, która po wnikliwej analizie sensorycznej;) najbardziej przypadła mi do gustu. Mimo iż w gorzelni mieści się tzw. Visitor Centre nie jest ono specjalnie reklamowane więc trafiamy tam raczej przez przypadek i nie mamy czasu by wrócić drugiego dnia na zwiedzanie hal produkcyjnych.

A propos marketingu, wrócę na moment do bazy noclegowej i samego otoczenia nazwijmy to handlowo – usługowego wokół atrakcji turystycznych. Otóż wokół atrakcji turystycznych nie ma w zasadzie nic poza parkingami i ewentualnie toaletą. Rzadziej możemy coś zjeść lub napić się kawy,

a jeszcze rzadziej nadziać na stoiska z jakimiś pamiątkami. I to jest piękne, i mnie się to bardzo, ale to bardzo podobało, mimo pewnych niedogodności ma się rozumieć, które akurat są niczym wobec jarmarcznego zgiełku jaki panuje chociażby w Tatrach.


Jak pokazała praktyka bardziej uciążliwa może być uboga baza noclegowa, więc jeśli odpowiednio wcześnie nie masz zabukowanych noclegów warto na wędrówkę wybrać się z namiotem. Akurat w tym dniu udało nam się naleźć czwórkę w trzygwiazdkowym hotelu w Morar nad którego poziomem pozwolę sobie opuścić dyskretną zasłonę milczenia. Po raz kolejny zdjęcia okazały się tylko marzeniem, a zamiast widoku na słynną białą plażę Loch Morar mieliśmy widok na białą ścianę dobudówki ;) Ale nie ważne, były w miarę wygodne łóżka (jedno piętrowe) i ciepła woda w prysznicu, mogliśmy też przeprać i osuszyć ubrania. Z racji ogólnie obowiązującego w tym obiekcie nieco abstrakcyjnego poczucia czystości, kolację zdecydowaliśmy się zjeść jednak w porcie, ale o tym później.

W trakcie dnia zahaczyliśmy jeszcze o restauracyjkę w zabytkowym wagonie na dworcu Glenfinnan do której zeszliśmy ze szczytu z którego oglądaliśmy słynną kolejkę na wiadukcie w dolinie Glen Finnan

(miłośnicy czarodzieja w lenonkach wiedzą o co biega) oraz piękną panoramę jeziora Shiel wraz z pomnikiem wzniesionym na pamiątkę ostatniego powstania Jakobitów w 1745 roku. Mnie natomiast urzekła jeszcze jedna budowla, otóż gdy schodziliśmy w stronę parkingu zza zakrętu wyłonił się przepiękny budynek katolickiego kościoła Saint Mary i Saint Finnan który na tle wody i gór wygląda wprost bajecznie. Drzwi były otwarte, więc udało się świątynię zwiedzić także w środku.

Wracając do restauracji w wagonie bo muszę o tym napisać, kawa przyzwoita, desery takie sobie, ale gwoździem który przebił mi kulinarne serce była buła z bekonem która szumnie nazywa się Bacon Roll. Otóż dostałem trochę zagrzaną bułkę i plaster zgrillowanego, a raczej umęczonego mikrofalówką bekonu – nic więcej, dosłownie boczek wylatywał spomiędzy połówek bułki, nic go nie trzymało, zero dodatków, zero sosu, zero musztardy, zero czegokolwiek ;) To iście królewskie danie wzbudziło przy naszym stoliku salwy śmiechu. Rzecz jasna zjadłem ten specjał z niemałym smakiem bo przecież kiedy jesteś przemoknięty i głodny wszystko smakuje jak kawior, ale pomyślałem sobie, że nad Wisłą takie coś by w żadnym lokalu chyba nie przeszło? Za to obsługa przesympatyczna i … słowiańska bo pani z Litwy i fantastycznie mówi po polsku;)

Ale, ale, żeby nie było ględzenia, zwiedzamy dalej i wieczorem docieramy do hotelu, melinujemy się i jedziemy do portu Mallaig zjeść w końcu coś, co pozwoli zatrzeć wspomnienie osławionej buły.

Kolejne zdziwienie, jest 20:30, a większość lokali czynna do 21:00, na szczęście spotykamy człowieka niosącego prosto z portu skrzynkę z rybami i owocami morza – zaprasza nas do Fish Marketu – małej restauracji czynnej do 22:00. Yes, yes, yes!

Tutaj rozpoczyna się nasza morska uczta, zamawiamy Megrima czyli Solę Kornwalijską, którą wspomniany człowiek przed chwilą przyniósł, krewetki jak się później okazało podane w genialnej panierce, małże, filet z Łupacza i fenomenalną zupę dnia z kalafiora z imbirem, a na koniec ciastko Bakewell z kompotem jagodowym i śmietanką. Do tego damska część wyprawy sączy włoskie wino, a męska raczy się lokalnym piwem. Ja wybieram oczywiście stouta marki Black Coulin. Pani która nas obsługuje jest przemiła i chętnie tłumaczy wszelkie zawiłości związane z daniami, wspólnie szukamy polskich nazw ryb, poza tym pomaga nam rozrysować mapkę zwiedzania na kolejny dzień bo sama pochodzi z wyspy Skye. Uczciwie doradza, że Megrima można wziąć dla dwóch osób bo porcja jest potężna i jedna osoba nie poradzi ;) Jest przy tym kupa śmiechu i fantastyczna atmosfera.


Jedzenie jest przepyszne, choć sposób podania raczej barowy. Nie wiem, ale w Polsce jadłem tak dobre rzeczy w rybnej restauracji tylko w jednym miejscu i kiedyś też o nim napiszę. Wychodzimy dość grubo po 22, nikt nie jest zły i nikt nas nie wygania, ale nie chcemy nadużywać gościnności, poza tym rano trzeba wstać skoro świt. A ja wiem jedno, jeśli jeszcze kiedyś będzie mi dane być w tym porcie wiem gdzie będzie moja kulinarna przystań, a jeśli ktoś z Was zagości w Mallaig to gorąco polecam Fish Market – na pewno nie będzie zawodu. My tymczasem płyniemy na Wyspę Mgieł...



37 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page