top of page
  • Zdjęcie autoraArtur

1990 - WRZESIEŃ

Zaktualizowano: 27 mar 2020



Rok szkolny rozpoczął się leniwie. Od pogrzebu mojego przyjaciela i ostatniego spotkania z Martyną minęły prawie dwa miesiące, życie wracało bardzo powoli na wcześniej wytyczone tory. Od czasu wypadku nie zagraliśmy żadnej próby, więc trochę pisałem, były to raczej rzeczy smutne i związane ze sprawami ostatecznymi. Nie miałem sił na polityczne protest songi czy miłosne duperele. Wszystko się pozmieniało, a egzystencja jakoś dziwnie straciła sens. Moje dni przesuwały się niczym wagony pociągu, które liczyłem jako dzieciak stojąc z dziadkiem na kolejowym przejeździe: pięćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy…

Czasem topiłem dziwne uczucie nieuchronności przemijania w śmierdzącym tanim winie albo paląc podłej jakości syfiaste jointy. Potrafiłem tak przesiadywać bez ruchu po kilka godzin, z nałożonymi na uszy słuchawkami i walkmanem marki Sony, zwykle do czasu, kiedy słabnące baterie zaczynały mleć muzykę zmieniając ją w dziwny irracjonalny bełkot. Wszystko było do dupy…

Wszystko poza chęcią grania i tęsknotą za muzyką.

1990 Wrzesień

W końcu postanowiłem zadzwonić do chłopaków z propozycją wznowienia prób. - Strzała Bodzio, co słychać? - Bogdan był naszym pianistą, jedynym człowiekiem

w zespole z zawodowym przygotowaniem, skończył dwa stopnie podstawówki w klasie fortepianu i właśnie dumnie rozpoczynał edukację w średniej szkole muzycznej

- Co u Toma? Może byśmy się spotkali, nie mogę już wytrzymać bez grania, albo coś zrobimy, albo zeświruję do reszty! - Ja pierdolę, bracie dobrze cię słyszeć, wczoraj rozmawiałem z Tomkiem, szlag nas trafia z nicnierobienia, przecież to wszystko do niczego nie prowadzi. Rzygam już tymi pierdolonymi jabolami, ale nie chcieliśmy dzwonić... czekaliśmy aż się pozbierasz, byliście z Pawłem jak bracia stary.

Po dłuższej chwili i wymianie zwyczajowych czułości usłyszałem jednak pytanie którego powinienem się spodziewać, a na które chyba nigdy nie miałem być do końca przygotowany.

- A co z basistą ? Masz kogoś ? - Nie. Na razie gramy bez basisty, bierzcie dupę w troki i meldujcie się w MDK-u na próbie. Czas operacyjny 17:00.

Nie przypuszczałem nawet, że to niewinne wydawać by się mogło pytanie aż tak wyprowadzi mnie z równowagi. Tak bardzo za nim tęskniłem, wspominałem nasze wygłupy, wspólne wyjazdy, wielogodzinne próby sekcji rytmicznej kiedy graliśmy tylko we dwójkę nie potrzebując melodii i formy. Liczył się puls, time i odpowiednia głośność, uwielbialiśmy bawić się muzyką, czasem brakowało umiejętności i zdarzały się zabawne kiksy.

Śmialiśmy się wtedy sami z siebie, ale zawsze jeden drugiego nakręcał do pracy by stawać się coraz lepszym muzykiem. On tego nie dożył, miał niesłychany talent, czuł muzykę całym ciałem i ona była jego życiem, którego pozbawił go ten palant jadący po pijaku...

Oczywiście najbardziej frustrował mnie fakt, że policja do tej pory nie znalazła sprawcy.

To nie dawało mi spokoju, czasem jeżdżąc po mieście z uporem maniaka przyglądałem się czarnym samochodom, w poszukiwaniu wgnieceń czy pęknięć, lecz zawsze dochodziłem do wniosku, że sprawca zapewnie dawno polakierował auto i zatarł obciążające go ślady, nikt raczej nie był aż takim debilem by jeździć ze śladami zbrodni na masce. Na próbę jak zwykle nikt się nie spóźnił, można było spóźnić się wszędzie, do szkoły, na randkę czy do kościoła, ale na próbę? Nigdy. Tego dnia jednak nie było jak zawsze, już nigdy nic nie było jak zawsze. Postanowiliśmy grać codziennie.

- Mati, ktoś do Ciebie - mocując się z pedałem stopy usłyszałem wołanie Pani Zdzisi, cudownej kobiety o złotym sercu która była kimś więcej niż tylko sprzątaczką w miejskim domu kultury, ona była dobrym duchem, była człowiekiem który mimo niezbyt eksponowanego stanowiska stanowił o niepowtarzalnym klimacie tego miejsca, wszyscy ją kochali i wszystkim kojarzyła się właśnie z tym miejscem. - Co do cholery, przecież jest próba - mruczałem pod nosem - i nieco grzeczniejszym tonem wyartykułowałem tę myśl w stronę sprzątaczki. - No właśnie, ja też chłopcy jestem bardzo zdziwiona - Pani Zdzisia uśmiechając się wymownie puściła do mnie oko. - No właśnie! - zawtórowali dziwnym szyderczym tonem Tomek i Boguś. - Co właśnie, co właśnie? - No właśnie, miało nie być żadnych lasek, na próbach, a tu proszę. Cały czas śmiejąc się ze mnie strzelali głupie miny. - I to taka małolata, ech bracie… - Ha, ha, bardzo śmieszne, kogo licho przyniosło, zaraz wracam panowie, tymczasem chodźmy strzelić w płuco i zobaczyć cóż to za cudo mnie odwiedziło?


W korytarzu wśród dziesiątek dzieciaków zmierzających na zajęcia plastyczne, teatralne czy baletowe dostrzegłem znajomą twarz. Teraz była spokojna i uśmiechnięta. Wyglądała pięknie, ale jej widok wprowadził w moje zachowanie sporo zmieszania - ja pierniczę, co się ze mną dzieje - zastanawiałem się czy moi towarzysze coś zauważyli bo zaczęli dziwnie mi się przyglądać, a może po prostu na nich też zrobiła kosmiczne wrażenie? - Martyna? Co ty tutaj robisz? Myślałem, że już się nie zobaczymy? - Mam sobie pójść? Wspominałeś, że na próbach nie ma gości, więc? - Nie nie, nie wygłupiaj się, ty jesteś gościem specjalnym, po pogrzebie tak szybko uciekłaś… - Tato przyjechał po mnie, wyjeżdżaliśmy na wieś, do rodziny. - Hmm, no tak, wakacje – stwierdziłem znów jakby z lekką pretensją. - Chodź przedstawię cię tym małpoludom bo wypadną przez barierkę z ciekawości. To fajni faceci, ale wiesz, troszkę rock’in rollowi i jakby niezbyt okrzesani, więc nie przejmuj się dziwnymi tekstami. - Panowie… - Cześć maleńka, a cóż to? wskoczyłaś na kółko plastyczne, to nie ten instruktor - skwitował Bodzio i obaj parsknęli śmiechem. - No, ten pan może nauczyć cię wielu rzeczy, ale na pewno nie perspektywy na płótnie - Ależ mieli ubaw. - Matoły, dość wygłupów. To jest Martyna. Była dziewczyną Pawła, pewnie widzieliście się na pogrzebie, ale nie było okazji się poznać. - Martyno to Bogdan – gra na organach i Tomek – gitarzysta no i wokalista. Zapadła jakaś niezręczna cisza, chłopakom wyraźnie zrobiło się głupio, nie bardzo wiedzieli jak wybrnąć, ale mieli szczęście – Martyna miała świetne poczucie humoru i potrafiła perfekcyjnie rozładować niezbyt szczęśliwe napięcie. To też w niej polubiłem. - Cześć, nie przyszłam na kółko plastyczne, ale na lekcje śpiewu. Paweł wspominał,

że szukacie wokalistki, miał nas przedstawić, ale wyszło inaczej, więc jestem dzisiaj.

Możemy zaczynać? Zbaraniałem razem z nimi, w końcu wszyscy wybuchnęli śmiechem, była już w naszej paczce. - Żartowałam chłopaki, przecież ja nie potrafię nawet zaśpiewać połowy gamy bez fałszowania. Z coraz większym zainteresowaniem na nią patrzyłem - świetna dziewczyna - od razu odgoniłem dziwne myśli krążące w mojej czaszce.

Dziś wiem, że wtedy zacząłem za nią szaleć...

1990 Listopad

Iwona była moją dziewczyną od półtora roku, ta cudowna kobieta miała jedną fatalną cechę, nie potrafiła się dzielić, a już na pewno nie potrafiła się dzielić mną.

Do tej pory wkurzała się przed każdą próbą, nie mogła znieść faktu, że właśnie podczas pracy nad materiałem nie może przebywać w środku, nie może być w centrum tego co powstaje, posuwała się nawet do dziwnych podejrzeń wobec nas. - Pewnie sprowadzacie sobie jakieś lalunie na te wasze próby. Ile razy słyszałem takie wypowiedzi, zawsze kwitowałem je śmiechem. Od pewnego czasu jej wzburzenie rosło również po każdym spotkaniu z Martyną. Chciałem by się zaprzyjaźniły, zwłaszcza, że dla mnie Martyna stała się kimś wyjątkowym, mimo swoich siedemnastu lat była dojrzałą i wyrozumiałą kobietą, poza tym polubiła ją cała nasza paczka, również dziewczyny Tomka i Bogdana. Stała się dobrym duchem i miałem poczucie, że wnosi wiele pozytywnej energii do naszych poczynań. Na domiar wszystkiego stała się jedynym stałym gościem podczas naszych prób, co Iwonę doprowadzało do szewskiej pasji. Coraz częściej nasze spotkania, zamiast w łóżku jak dawniej kończyły się awanturami. Sytuacja stawała się mocno męcząca. - Czego chcesz kobieto, przecież nic nas nie łączy, po prostu się przyjaźnimy i tyle. - To się tylko tak nazywa, zobaczysz, że ta smarkula wskoczy ci do łóżka przy pierwszej lepszej okazji! - No, nie taka smarkula, jest młodsza od ciebie zaledwie o rok - jak zwykle postanowiłem sprawę obrócić w żart. - Jeśli mnie kochasz to pobierzmy się zaraz po szkole. W maju zaliczę maturę, a w czerwcu weźmiemy ślub! Myślałem, że się przesłyszałem i o mały włos nie udławiłem się bułką, którą właśnie przeżuwałem. - Co ty do mnie opowiadasz, Iwona przecież ja mam dopiero dziewiętnaście lat,

ty masz osiemnaście, myślisz że to dobry moment na ślub? Ja chcę się uczyć dalej, chcę nagrać płytę, chcę podróżować i cieszyć się życiem, a ty chcesz mnie zamknąć w jakiejś złotej klatce? Poza tym co z twoimi planami? Przecież chcesz studiować. To niedorzeczne! - Mam to gdzieś, możemy to wszystko robić będąc razem i po ślubie! Takie rozmowy coraz częściej zabierały nam czas, i kończyły awanturami nasze spotkania. Sielanka jaka była między nami jeszcze niedawno odeszła w zapomnienie. Iwona stawała się coraz bardziej zaborcza, i desperacko szukała okazji by zrobić mi na złość.

Z niepokojem patrzyłem w przyszłość, czekała ją matura, a w tym stanie emocjonalnym kompletnie nie myślała o nauce. Postanowiłem sprawę zakończyć raz na zawsze. - Wiesz co? - zagadnąłem pewnego popołudnia - niedługo mam miesięczne praktyki i dostałem propozycję by wyjechać na nie nad Bałtyk co ty na to? - To cudownie misiaczku, będę mogła do ciebie przyjechać i spędzimy wspaniały miesiąc nad morzem! - Dziewczyno, przecież ty masz za pasem maturę, nie możesz odpuścić miesiąca szkoły! - Kochanie ja wszystko nadrobię, jak tylko wrócimy - upierała się, a z mojego punktu widzenia sytuacja stawała się krytyczna. - Nie możesz ze mną pojechać, będę miał pokój z kolegą, gdzie będziesz spać? Co będziesz robić gdy będę pracował, zastanów się. Starałem się wszystko jakoś racjonalnie tłumaczyć. - To tylko miesiąc kwiatuszku, szybko zleci, może ta rozłąka pozwoli nam wszystko sobie poukładać? No proszę daj spokój.

Tego dnia było jak dawniej, kochaliśmy się namiętnie wśród migoczących świec, jednak wiedziałem, że to ostatni raz. Gdy leżeliśmy otuleni własnymi ciałami w radiu usłyszałem przejmujący numer Erica Claptona i na poduszkę popłynęły mi łzy.

1990 Grudzień

Czułem się fatalnie przechodząc obok Iwony, kiedy ona ignorowała mnie zupełnie nie odzywając się ani słowem i traktując mnie jak ostatniego dupka. No cóż, wiedziałem, że ma do tego pełne prawo. Gdyby nie była tak zaborcza, pewnie dalej bylibyśmy razem, a tak ? Rozstanie zabolało mnie bardzo, ten czas był wiele trudniejszy niż się wcześniej spodziewałem, przeżyliśmy wspólnie mnóstwo pięknych chwil, a teraz bardzo mi jej brakowało. Czy to tylko przyzwyczajenie czy jednak miłość? Może zaprzepaściłem coś najcenniejszego co otrzymałem od losu. Może skurwiel którego w sobie nosiłem był silniejszy od romantycznego poety? Nie potrafiłem wtedy odpowiedzieć na to pytanie. Może dobrze,

że Iwona przyjęła strategię totalnego olewania mojej osoby, bo pewnie wróciłbym do niej na kolanach błagając o kolejną szansę. Tymczasem nie miałem po prostu odwagi. Pracowaliśmy teraz intensywnie przygotowując się do cyklu koncertów na styczniowych studniówkach. Muzyka pozwalała całkowicie zapomnieć o problemach uczuciowych, wypełniając moje życie całkowicie. Od jakiegoś czasu również Martyna pojawiała się jakby coraz rzadziej, tłumacząc się obowiązkami w domu i szkole. Zbliżały się święta, wraz z nimi trudny czas dla rodziny Pawła, którego przez szacunek nikt nie nazywał już Łysym. Postanowiliśmy całą paczką odwiedzić jego mamę i siostrę w wigilijne popołudnie. To nie był zbyt miły dzień dla nas wszystkich, pośród morza łez wylanych przez kobietę i jej córkę, słychać było nasze ciche, nieśmiałe słowa pocieszenia, same wytarte frazesy w stylu wszystko się ułoży, będzie dobrze, jesteśmy w wami, ale co mieliśmy im powiedzieć? Policja nie była w stanie namierzyć gościa, który zrujnował im życie, więc o jakiejkolwiek sprawiedliwości lub zadośćuczynieniu nie mogło być mowy. Może gdyby go złapali, może gdyby mogła spojrzeć mu w oczy i po ludzku otrząsnąć się z traumy po wyroku dla mordercy jej syna, może gdyby mogła mu wybaczyć? Tego wigilijnego popołudnia nie miałem ochoty na świąteczne prezenty, śpiewanie kolęd czy składanie życzeń. Moje pretensje do Boga były tak olbrzymie, że nie pofatygowałem się nawet na pasterkę. Po prostu miałem dość mijającego roku, i chciałem by wreszcie się skończył, otworzyłem butelkę podłego owocowego wina, do gramofonu wsadziłem płytę Boba Marleya

i skręciłem jointa. Coraz częściej myślałem o Martynie, dlaczego się nie odzywa, dlaczego nie dzwoni, nie przychodzi na próby? Po prostu chyba za nią tęskniłem, czyżbym zakochał się

w dziewczynie przyjaciela? Starałem się nie dopuszczać takich marzeń do siebie, w ogóle starałem się o niej nie myśleć, ale było to silniejsze ode mnie. Czułem się podle, jakbym zdradzał najlepszego kumpla. Martyna jednak zniknęła całkiem

z pola widzenia. Po świętach przyszedł czas sylwestra, którego spędziłem chałturząc na jakimś balu dla nowobogackich w jednym z Orbisowskich hoteli, całą noc graliśmy jakieś dancingowe bzdety ku uciesze podstarzałych melomanów i melomanek, które po kilku głębszych chodziły wokół nas łasząc się i posyłając dość dwuznaczne spojrzenia.

Taki fach, i byłem do tego przyzwyczajony mimo, że kilka dni wcześniej skończyłem dopiero dwadzieścia lat. Ciągle myślałem o Martynie i zastanawiałem się gdzie jest. Niepewnym lekko posuwistym krokiem z słuchawkami na uszach i kasetą „Appetite for Destruction” w starym walkmanie wracałem z sylwestrowej chałtury zastanawiając się co czeka mnie w kolejnym roku i gdzie jest kobieta która zawładnęła wszystkimi moimi myślami. Skręciłem jointa, towar był świetny. Muszę ją znaleźć...

1991 Czerwiec

Wakacje zbliżały się wielkimi krokami, matura i obrona dyplomu poszły mi wyjątkowo gładko, nadchodził jednak dzień podjęcia pierwszej pracy i wyjazdu z mojego miasta.

Armia póki co dała mi spokój, bo złożyłem papiery na studia. Umówiłem się z zespołem, że w czasie wakacji poszukają nowego basisty, który mógłby dołączyć do nas na stałe wolałem nie brać udziału w procesie wyboru, postanowiłem podporządkować się decyzji chłopaków. Zapakowałem do mojego krążownika wszystko co niezbędne poza domem czyli mnóstwo płyt, sprzęt grający, gitarę i perkusyjny pad do treningu, do tego dołożyłem mniej potrzebne ubrania i inne graty. Nie myślałem wtedy, że do chłopaków z zespołu i do rodzinnego miasta nigdy już na stałe nie wrócę bo życie napisze dla mnie zupełnie inny scenariusz…

11 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page